Spadające ceny to powód do zmartwienia

Maj był już 23. miesiącem spadających cen w polskiej gospodarce. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego w stosunku do maja 2015 roku były średnio o 1 proc. niższe. Dla konsumentów to dobra wiadomość – za zakupy płacimy mniej niż przed rokiem. Dla przedsiębiorców oznacza to jednak niższe zyski i brak motywacji do pracy.
Raj dla Kowalskiego
Spadek cen, z którym zmaga się nie tylko Polska, ale także strefa euro czy Stany Zjednoczone, wynika przede wszystkim z taniejących surowców – głównie ropy naftowej. Dzięki temu, tankując na stacji benzynowej, za litr benzyny bądź oleju napędowego płacimy dziś znacznie mniej niż dwa–trzy lata temu. Według danych serwisu E-Petrol przeciętna cena benzyny Pb95 w lipcu 2014 roku wynosiła 5,47 zł za litr. Dziś jest to tylko 4,40 zł za litr, czyli aż o 20 proc. mniej. Najtaniej było w marcu tego roku, kiedy cena popularnej bezołowiówki spadła do zaledwie 3,90 zł za litr.
Tańsze jest nie tylko paliwo. Światowy indeks towarów CRB, który bierze pod uwagę, ile kosztują zboża, owoce, warzywa, mięso, a także ropa naftowa czy towary przemysłowe, jest dziś na poziomie o ponad jedną trzecią niższym niż trzy lata temu. Ceny z globalnych rynków przekładają się na to, ile za te produkty płacimy w polskich sklepach. Skoro na świecie jest taniej, taniej się robi także w naszym kraju, a deflacja się nasila.
Niższe ceny to jedno. Rosnące wynagrodzenia to drugie. W kwietniu 2016 roku przeciętna pensja wypłacana w sektorze przedsiębiorstw w naszym kraju wyniosła ponad 4,3 tys. zł brutto, co w ciągu roku oznacza wzrost o prawie 2,8 proc. Kiedy uwzględnimy, że w tym czasie deflacja wyniosła aż 1,1 proc., okaże się, że możliwości nabywcze statystycznego Kowalskiego na przestrzeni ostatnich 12 miesięcy zwiększyły się aż o 3,9 proc.
Pesymizm przedsiębiorców
Zadowolenia konsumentów nie podzielają jednak rodzimi przedsiębiorcy. Dla nich spadające ceny to niższe przychody ze sprzedaży oraz malejące zyski. Aby znaleźć chętnych na swoje towary, muszą systematycznie obniżać ceny – inaczej ktoś kupi je u konkurencji. Wprawdzie tańsza mąka bądź jajka w przypadku właściciela piekarni zrekompensują mu to, że będzie musiał sprzedawać chleb lub bułki taniej, ale pensji dla swoich pracowników obniżyć już nie będzie mógł. Powodem jest ryzyko, że pójdą pracować gdzie indziej (wszak mimo deflacji wynagrodzenia, zamiast spadać, rosną). W takiej sytuacji ratunek jest tylko jeden: wstrzymujemy bądź ograniczamy produkcję i czekamy, aż ceny spadną jeszcze bardziej.
Na przykład piekarz rok temu płacił za kilogram mąki 3 zł. Dziś cena wynosi już tylko 2 zł, więc piekarz może przypuszczać, że niedługo będzie mógł ją kupić jeszcze taniej. Poczeka więc do momentu, kiedy cen kilograma się obniży, np. do 1,50 zł, a do tego czasu będzie produkował nie 1000, a np. tylko 500 bochenków chleba dziennie. Skoro produkuje mniej, to i rąk do pracy potrzebuje mniej. Zwolni więc połowę swoich piekarzy. Ci zostaną pozbawieni nie tylko pracy, ale także stałego dopływu pieniędzy, które mogliby wydać w sklepach. Z powodu braku chętnych do kupna, ceny towarów spadną jeszcze bardziej, a gospodarka wpadnie w tzw. spiralę deflacyjną.
Pomóc może tylko rząd
Gospodarka pozostawiona sama sobie często nie jest zdolna wyjść z błędnego kręgu i deflacja z każdym dniem staje się coraz głębsza. Jak podczas tzw. wielkiego kryzysu, czyli okresu czteroletniej globalnej depresji zapoczątkowanej krachem na Wall Street w 1929 roku. Bankructwa przedsiębiorstw, wzrost bezrobocia i w konsekwencji brak pieniędzy w portfelach Amerykanów spowodowały, że w ciągu dwóch lat od jego wybuchu w gospodarce Stanów Zjednoczonych rozszalała się ponad 10-proc. deflacja. Zanim się sytuacja ustabilizowała i za oceanem ceny zaczęły rosnąć, musiały minąć następne dwa lata.
Zdaniem sporej części ekonomistów – w tym przedstawicieli amerykańskiej Rezerwy Federalnej czy Europejskiego Banku Centralnego – jedynie państwo jest w stanie przerwać deflacyjną spiralę. Ingerencja w gospodarkę w postaci zwiększonych wydatków rządowych, druku pieniędzy, czyli de facto zwiększania ilości euro, złotych czy dolarów w obiegu, czy obniżki stóp procentowych to najpopularniejsze stosowane dziś narzędzia mające wywołać wzrost cen w Europie, Japonii czy Stanach Zjednoczonych.
Wykurzyć oszczędzających w banku
Poprzez cięcie stóp procentowych władza próbuje zachęcić obywateli do większej konsumpcji. Im stopy niższe, tym niższe odsetki zapłacimy od zaciągniętego kredytu. Jednakże mniej zarobimy na posiadanych lokatach. Chodzi o to, aby trzymanie pieniędzy w banku było dla ludzi nieopłacalne i żeby wydawali je, np. kupując sobie nowy samochód lub garnitur lub inwestowali (najlepiej korzystając przy tym z kredytu bankowego), np. zakładając własną firmę bądź budując nową fabrykę.
Z taką sytuacją mamy do czynienia obecnie. Oficjalna stopa referencyjna w Polsce została obniżona to zaledwie 1,5 proc. To najniższy poziom w historii. Jeszcze niższa jest w Stanach Zjednoczonych (0,25 proc.), a w Japonii jest nawet ujemna (-0,1 proc.). W Kraju Kwitnącej Wiśni doszło już do takiej sytuacji, w której oprocentowanie 10-letnich obligacji skarbowych wynosi -0,14 proc. Oznacza to, że inwestując np. 100 tys. jenów, dekadę później dostaniemy z powrotem jedynie 98,7 tys. jenów.
Czasami niskie stopy nie wystarczą. Wówczas, by wesprzeć gospodarkę, banki centralne mogą zacząć drukować pieniądze. W rzeczywistości maszyny drukarskie nie idą w ruch, cała operacja odbywa się w wirtualnej przestrzeni. Przedstawiciele banków tworzą po prostu cyfrowy zapis pieniądza (mogą wygenerować praktycznie dowolną ilość), za który następnie już w pełni legalnie kupują obligacje skarbowe bądź – tak jak ostatnio robi Europejski Bank Centralny – obligacje prywatnych przedsiębiorstw (Bank Japonii posunął się jeszcze dalej i za stworzone w ten sposób jeny gra na giełdzie, kupując akcje).
Serwery komputerów, czyli współczesne odpowiedniki maszyn drukarskich, pracują nie tylko w Tokio i Frankfurcie, ale i w Stanach Zjednoczonych. Co prawda w Nowym Jorku od jesieni 2014 roku trwa akurat przerwa w tworzeniu nowego pieniądza, ale inwestorzy spodziewają się, że już w 2017 roku machina ruszy tam ponownie.
Na razie przynosi to mizerne efekty. Więcej pieniędzy jedynie sztucznie napompowało ceny akcji, a deflacja jak była, tak jest. W kwietniu w strefie euro ceny spadały o 0,2 proc. (liczone rok do roku). W tym samym czasie w Japonii spadek wyniósł 0,3 proc. Nieco lepiej jest na drugim brzegu Atlantyku, gdzie od sierpnia ubiegłego roku obserwujemy symboliczną inflację.
Władze bujają w obłokach
Oficjalnie rząd walczy z deflacją, aby wzmocnić gospodarkę. Nieoficjalnie chodzi mu przede wszystkim o wzrost przychodów budżetowych. Im szybciej rosną ceny, tym nominalny zysk (realny pozostaje taki sam) przedsiębiorstw oraz dochody obywateli stają się większe i tym większe podatki płacone są na rzecz państwa. Konstruując tegoroczną ustawę budżetową, rząd założył, że inflacja wyniesie przeciętnie w ciągu roku 1,7 proc. Dziś już wiadomo, że są to jedynie marzenia, a wyjście z inflacją na zero według najnowszej prognozy NBP możliwe jest najwcześniej jesienią. Mówiąc w skrócie: mimo znacznie niższej od oczekiwań inflacji rząd prawdopodobnie i tak wyda tyle pieniędzy, ile planował (ponad 368 mld zł), ale dochody do centralnego budżetu prawie na pewno okażą się niższe, niż zakładane pod koniec ubiegłego roku 314 mld zł (chyba że naprędce wprowadzi jakiś nowy podatek).
Rządowi ekonomiści wydają się więc bujać w obłokach. Inne instytucje stąpają już raczej twardo po ziemi – w ocenie OECD ten rok zakończymy ze średnioroczną deflacją na poziomie 0,5 proc. Ceny zaczną rosnąć dopiero w przyszłym roku, jednak wzrost wyniesie tylko 1,1 proc. W podobnym tonie wypowiadają się także analitycy największego polskiego banku, czyli PKO BP – ich zdaniem szanse na wyjście z deflacji pojawią się dopiero w IV kwartale tego roku.
Nadzieja w Arabach
Szans na powrót inflacji należy upatrywać m.in. na rynku ropy. Zapasy surowca w Stanach Zjednoczonych w maju minimalnie spadły w stosunku do rekordowego kwietnia. Mniej produkują także państwa zrzeszone w kartelu OPEC (odpowiada za 40 proc. światowej produkcji). To w ostatnich miesiącach doprowadziło do sporego odbicia cen czarnego złota. Choć za baryłkę nadal płaci się prawie 50 proc. mniej niż jeszcze trzy lata temu, to od początku roku jest to więcej ponad 30 proc. Od razu przełożyło się to na wzrost cen na stacjach paliw.
Choć deflacja liczona rok do roku nadal ma się w najlepsze, to jednak ostatnie cztery miesiące przyniosły minimalny wzrost cen. Jeśli do tego poprawi się koniunktura w Chinach (ciągnąc w górę ceny surowców i towarów), w najbliższym czasie w Polsce może wreszcie pojawić się inflacja. Byłby to pierwszy taki przypadek od czerwca 2014 roku. My w sklepach zapłacimy więcej, ale – paradoksalnie – dla gospodarki będzie to korzystne. Ryzyko utraty pracy spadnie, a rząd będzie miał z kolei pieniądze na finansowanie swoich wyborczych obietnic.
 
Koszyk inflacyjny
Poziom inflacji, który publikuje GUS (wyrażany na podstawie CPI, czyli tzw. wskaźnika cen towarów i usług konsumpcyjnych), mierzony jest na podstawie wartości tzw. koszyka inflacyjnego. Koszyk bierze pod uwagę zmiany cen ponad 2 tys. różnego typu towarów i usług. Poszczególnym elementom przypisuje się odpowiednią wagę. Tę się ustala, badając wydatki ponoszone przez losowo wybraną grupę ponad 30 tys. gospodarstw domowych. Odnotowują one swoje comiesięczne wydatki, a na podstawie otrzymanych wyników ustalany jest udział każdego składnika w łącznej strukturze wydatków.
Aktualnie największy udział w koszyku – bo ponad 24 proc. – posiada kategoria „Żywność i napoje bezalkoholowe”. Nieco mniej pieniędzy (21 proc.) statystyczne polskie gospodarstwo wydaje na użytkowanie mieszkania i nośniki energii. Trzecie na liście są wydatki na transport (niecałe 9 proc.), w tym koszt paliwa. Oznacza to, że jeśli wszystkie pozostałe kategorie pozostaną bez zmian, a koszty transportu obniżą się np. o 10 proc., GUS odnotuje wówczas deflację na poziomie 0,9 proc.

Udostępnij wpis:

Zapisz się na Newsletter

Bądź na bieżąco ze wszystkimi artykułami, tematami i wydarzeniami.

PROJEKT CHARYTATYWNY GLORIA VICTISspot_img
REKLAMAspot_img

Popularne

Podobne
Podobne

Będzie większy wybór mieszkań, ale ceny wzrosną – prognozy na II kwartał 2024

Zła informacja dla kupujących jest taka, że ceny mieszkań...

Dlaczego warto zatrudniać freelancerów?

Około 20% firm zarejestrowanych na miedzynarodowym portalu Freelancehunt.com zatrudnia...

Własna działalność lub kontrakt. Etat wychodzi z mody

Autorzy serwisu CVeasy.pl zbadali rynek pracy niezależnej w Polsce....

Branża IT redukuje zatrudnienie i zwiększa długi

O 1/3 wzrosło w ciągu dwóch lat zadłużenie branży...