Samozatrudnieni

Marek nigdy nie marzył o swojej firmie, ale ma ją już 10 lat. Anna wystartowała pięć lat temu, gdy po urlopie wychowawczym chciała wrócić do pracy. Konrad po pół roku pracy etatowej stwierdził, że to jednak nie dla niego – od roku działa jako firma. Różnią ich motywacje, staż pracy, branże. Łączy ich więcej: mają firmy, nikogo nie zatrudniają i nie zatrudnią w przyszłości. I zdecydowaną większość przychodów mają od jednego pracodawcy. Samozatrudnieni.
Obok pułapek
– Ludzie biznesu? Chyba żartujesz! – prycha Anna, specjalistka od reklamy. Owszem, gdy jeszcze była na wychowawczym, myślała o założeniu własnej działalności i szyciu designerskich zabawek. Jednak zabrakło jej odwagi. – Taka firma to ryzyko, a ja nie mam oszczędności koniecznych na przeżycie miesięcy, w których się inwestuje, a nie zarabia – mówi. Dlatego gdy dziecko poszło do przedszkola, zgłosiła się do swojej firmy. I usłyszała, że o etacie nie ma mowy, bo gdy ona siedziała z dzieckiem, na rynku zachodziły zmiany i firma musiała się dostosować. Elementem dostosowania była restrukturyzacja: część personelu zwolniono, część pracuje dalej, ale już na umowach firma–firma. A ponieważ Anna miała doskonałe wyniki, pracodawca oferuje jej właśnie taki model współpracy.
Anna zastanawiała się dwa dni. Trzeciego dziecko wróciło do domu z katarem, a ona zrozumiała, że praca „na firmę” może mieć mnóstwo plusów. Na przykład nie trzeba liczyć na zrozumienie szefa, gdy dziecku kapie z nosa i nie można puścić go do przedszkola. – Powiedziałam, że wracam jako firma, ale pod pewnymi warunkami – wspomina. Po pierwsze, możliwość wykonywania pracy w domu (pracodawca był zachwycony, właśnie przymierzał się do kolejnego etapu restrukturyzacji, czyli wprowadzenia „gorących biurek”). Po drugie, minimum 20 dni płatnego urlopu (szef udawał, że nie rozumie o co chodzi, więc Anna wytłumaczyła, że żąda pełnej zapłaty za wakacje i kilka dni wolnego w roku, tak jak mają inni, którzy pracują na etacie. Po trzecie, do wynagrodzenia netto sprzed urlopu macierzyńskiego zostanie doliczona połowa składek ZUS, NFZ oraz podatek. I, co ważne, że obie strony zgadzają się na dwumiesięczny okres wypowiedzenia umowy. – Tutaj negocjacje trwały najdłużej. Wiedziałam, że moje żądania są na wyrost, bo w czasie tych kilku lat sytuacja na rynku się mocno zmieniła i nie mogłabym liczyć na podobną pensję netto, jaką miałam. Ale właśnie dzięki temu udało mi się wywalczyć, że nie straciłam nic z uposażenia netto! Na rękę dostaję tyle samo, choć oczywiście część tych pieniędzy pochłania ZUS (jeszcze obniżony) i podatki – tłumaczy Anna. Uważa, że per saldo jej przejście na samozatrudnienie okazało się naprawdę dobrą zmianą. – Ale tylko dlatego, że wiedziałam, jak uniknąć pułapek.
W potrzasku
Wiedziała, bo pamiętała o doświadczeniach Marka, znajomego dziennikarza. On o tym, że będzie musiał założyć firmę, dowiedział się w 2006 roku. Jeszcze nikomu nie śniło się o kryzysie finansowym, wręcz przeciwnie – złoty się umacniał, zarobki w mediach szybowały, on sam w ciągu dwóch lat dostał trzy podwyżki, awans i propozycje pracy z dwóch innych redakcji. Więc gdy naczelny wezwał go pod koniec roku na rozmowę, był całkowicie zaskoczony komunikatem: – Załóż firmę, podpiszesz umowę z inną spółką, będziesz więcej zarabiać. Faktycznie – do zarobków netto z etatu i honorariów stary-nowy pracodawca doliczył mu jeszcze 50 proc. obciążeń składkowo-podatkowych. – To było naprawdę dużo pieniędzy – wspomina Marek. Podpisał kontrakt i cieszył się nieco ponad dwa lata. Od 2009 roku w mediach zaczęło się radykalne cięcie kosztów – ci, którzy pracowali na etatach (jeszcze) otrzymywali wypowiedzenia warunków umów. Markowi i innym „firmom” wydawca wręczył pismo wypowiadające warunki kontraktu ze skutkiem natychmiastowym. W dodatku po raz pierwszy od trzech lat Marek chciał, ze względów rodzinnych, wziąć dwa tygodnie urlopu. – Nie ma problemu – usłyszał. A na koniec miesiąca otrzymał na konto niespełna trzy tysiące złotych. – Jedną czwartą tego, co przed obniżeniem stawek. Po prostu zapłacili mi za połowę miesiąca, „firmom” urlop płatny się nie należy.
Nie należy, ale można go wynegocjować – i koniecznie wpisać do kon-traktu, umowy między firmami. Taki kontrakt nie jest obligatoryjny, pracując na zasadzie samozatrudnienia można się bez niego obyć, ale zwłaszcza w sytuacji, gdy głównym (jedynym) zleceniodawcą jest były pracodawca a zlecenia firma–firma są sposobem na obniżenie kosztów pracodawcy, warto na taki kontrakt nalegać. Oczywiście, jeśli ma się wystarczająco dużo asów w rękawie – pracownik, którego dość łatwo zastąpić innym, ma słabszą pozycję przetargową choćby w kwestii takich „bonusów” jak płatny (choćby częściowo) urlop. Bo choć bezrobocie w Polsce nieznacznie spada, a eksperci twierdzą, że w ciągu kilku lat to pracownicy, a nie pracodawcy, zaczną dyktować warunki na rynku pracy, nie da się ukryć, że na razie pracownik – etatowy, śmieciowy, firmowy – ma na ogół dużo słabszą pozycję niż pracodawca.
Poza kodeksem pracy
Według danych opublikowanych jakiś czas temu przez PARP wynika, że około 200 tys. jednoosobowych firm w Polsce wykonuje zlecenia tylko na rzecz jednej firmy. Założenie działalności gospodarczej nie zmieniło niczego w ich relacjach z pracodawcą – poza tym, że nie chroni ich już kodeks pracy. Zgodnie z przepisami tak naprawdę Państwowa Inspekcja Pracy mogłaby – po przeprowadzeniu kontroli – uznać, że wykonują pracę etatową i nałożyć na faktycznego pracodawcę karę. Ale udowodnienie obchodzenia przepisów jest trudne, bo PIP nie może liczyć na współpracę ze strony jednoosobowych firm.
Zdaniem Konrada, prawnika z Krakowa, który z etatu w dużej firmie konsultingowej zrezygnował już kilkanaście lat temu, każdy, kto zakłada firmę, choćby na początku czuł się „przypisany” do jednego pracodawcy, aby odnieść sukces (czyli przetrwać na rynku, opłacać składki na ZUS i otrzymywać przychody umożliwiające utrzymanie przynajmniej na poziomie, jaki gwarantowała praca na etacie), musi z czasem poszukać innych zleceń, choćby miały być dorywcze. To jedyna gwarancja stabilizacji. – Pracownika etatowego, w miarę stażu pracy, chroni kodeks pracy. Właściciela firmy chroni tylko marka, sieć kontaktów i liczba zleceń – podkreśla. I dodaje, że dotyczy to zarówno specjalistów takich jak on – prawników, lekarzy czy księgowych – jak i manicurzystek czy fryzjerów. – Jeśli główny zleceniodawca chce być jedynym i nalega na wyłączność, powinien zaoferować umowę o pracę na czas nieokreślony. Inne propozycje, nawet najbardziej korzystne finansowo, są po prostu nieuczciwe.
Najtrudniejszy pierwszy i trzeci rok
Liczba firm zarejestrowanych jako JDG (jednoosobowa działalność gospodarcza) jest płynna i oscyluje wokół 2,5 mln. Jednak nazwa jest myląca: JDG może być całkiem sporą, zatrudniającą kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt osób, firmą. To przede wszystkim formuła prawna, najprostsza do założenia i – do pewnego momentu – zarządzania. Osób, które faktycznie wykonują działalność jednoosobowo, jest dużo mniej. Mniej też, zapewne, jest na rynku samych firm – część z nich zawiesza działalność, gdy nie ma zleceń.
Duża część najmniejszych firm funkcjonuje na rynku bardzo krótko. Krytyczny jest pierwszy rok (brak zleceń, kapitału etc.) i trzeci rok – zwiększają się obciążenia ZUS (koniec preferencyjnych stawek).
Artykuł pochodzi z nr 4/2016 Eurogospodarki

Udostępnij wpis:

Zapisz się na Newsletter

Bądź na bieżąco ze wszystkimi artykułami, tematami i wydarzeniami.

PROJEKT CHARYTATYWNY GLORIA VICTISspot_img
REKLAMAspot_img

Popularne

Podobne
Podobne

Uchodźcy na rynku pracy

Norwegia jest jednym z europejskich liderów, która rozwija różnorodne...

Będzie większy wybór mieszkań, ale ceny wzrosną – prognozy na II kwartał 2024

Zła informacja dla kupujących jest taka, że ceny mieszkań...

Dlaczego warto zatrudniać freelancerów?

Około 20% firm zarejestrowanych na miedzynarodowym portalu Freelancehunt.com zatrudnia...

Własna działalność lub kontrakt. Etat wychodzi z mody

Autorzy serwisu CVeasy.pl zbadali rynek pracy niezależnej w Polsce....